Kolej śmierci i most na rzece Kwai

Morał wycieczki do Kanchanaburi jest jeden – NIGDY NIE WIERZ W  PUNKTUALNOŚĆ POLSKICH I TAJSKICH POCIĄGÓW!

Wstaliśmy o godz 5.30. Jesteśmy na wakacjach i wstaliśmy o 5.30 aby zdążyć na pociąg o 6.30. My zdążyliśmy, ale miejsc dla nas zabrakło. Ot to właśnie usłyszeliśmy w kasie. Bilety wyprzedane! Ruszyliśmy zatem na Khao San, zjedliśmy śniadanie i  załatwiliśmy sobie busa do Kanchanaburi za 25 zl od osoby. Właściwie na dobre wyszło, gdyż pociąg, którym mieliśmy pierwotnie przybyć przyjechał aż godzinę później, co też opóźniło kolejny pociag jadący trasą śmierci.
Popstrykaliśmy foty na rzece Kwai i pojechaliśmy do Nam Tok. Trasa faktycznie w kilku miejscach jest dosyć przerażająca. Udokumentowaliśmy to.

Jak sie okazało na końcu trasy, zamiast 3h na odpoczynek nad wodospadem, mieliśmy zaledwie godzinę, by zjeść, dotrzeć nad wodospad i odpocząć. Ostatecznie skończyło się na tajskim obiadku i zdaliśmy sobie sprawę, że chyba nie  ogarnęliśmy sytuacji, bo pociąg powrotny właśnie odjeżdża, a przecież wcześniej mogliśmy zamówić taksówkę, by po nas przyjechała.
Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Poznaliśmy przemiłych Japończyków. Jedna z dziewcząt mówiła po tajsku, dzięki czemu za jedyne 12 zl zostaliśmy podwiezieni do wodospadu (takim samochodem z naczepa), a następnie z powrotem do miasta. Tam Yumi  załatwiła nam podwózkę skuterami (to też taksówki) na przystanek  autobusowy, a następnie za 12 zl wróciliśmy busem do Bangkoku.

Zatem mimo naszego zakręcenia, dzień okazał się być naprawdę fantastyczny.
Ponadto Pawła ciekawość została zaspokojona – otóż Azjaci robiąc zdjęcia i układając palce w kształcie litery V wcale nie mają na myśli victory (zwycięstwo). Symbol ten ma tylko wyszczuplać ich twarze albo sprawiać, że są słodcy. Sprawdźcie i sami oceńcie czy faktycznie działa. Może to nowa cud dieta twarzy 🙂

Ściskam
K.