Spokojny Kampot

Wczoraj, od rana jako pierwsi klienci przywitaliśmy personel hotelu na śniadaniu, gdyż godzinę później mieliśmy już autobus do Kampotu. Stojący przed hotelem tuk-tuk zawiózł nas na przystanek autobusowy firmy, której bilet wykupiliśmy.

Wstępnie otrzymaliśmy informację, że dojazd z Phnom Penh do Kampot zajmuje 4h. Jakież było nasze zaskoczenie, gdy dotarliśmy tam w 3h, a przyznam Wam, że jadąc tymi wertepami nie wierzyłam w ten czas. Dotarliśmy do hotelu w Kampot. Chcąc się zameldować recepcjonista napotkał jeden mały problem. Otóż nasza rezerwacja zrobiona była na inne daty! Tym samym, szczęście w nieszczęsciu, okazało się, że dostaliśmy jeden pokój, a właściwie apartament nazywany przez nich gubernatorskim, który standardowo kosztuje $170 za dobę. My dostaliśmy go za $75. 🙂 taki fart! Kampot Boutique hotel. 🙂

Niestety pokój tak wcześnie nie był gotowy, więc ruszyliśmy do kawiarni Cafe Espresso, gdzie Piotrek mógł się nieco pobawić. W końcu to był jego moment. Samo miejsce niezwykłe. Założone przez australijczyków, którzy przebywają tu już od 8 lat i mają obecnie dwie małe córeczki. Można tu smacznie zjeść i wypić pyszności.

Po małym odpoczynku we wcześniej opisanym, zacnym apartamencie wybraliśmy się do polecanego Green House Guesthouse umieszczonego po drugiej stronie rzeki – my zdecydowaliśmy się nocować w mieście, żeby mieć bliski dostęp do kawiarni/restauracji. Zamówiliśmy tuk-tuka (dojazd $5). Restaurację prowadzi francuz, który w fantastyczny sposób łączy kuchnię tradycyjną z nowoczesną wplatając w to pieprz. Bo to właśnie pieprz jest królem Kampotu.

Co najciekawsze, to wszystko było tak zrównoważone. Ja miałam rybę (ang. Cobia) z nasionami fasoli mung, Paweł z kolei ravioli z homarem. To była niesamowita eksplozja smaków. Pieprz grał absolutnie pierwsze skrzypce w potrawach, ale nie był ostry, przesadzony. Wszystkie smaki zachowały absolutną równowagę. Czuliśmy się jak w najlepszej francuskiej restauracji tyle, że z widokiem na rzekę i zdecydowanie tańszej niż ta najlepsza 🙂

Po tak wyśmienitej uczcie z nieziemskimi widokami wróciliśmy do hotelu, gdzie okazało się, że to był dzień zgub. Najpierw zostawiliśmy spodenki w Cafe espresso (dopiero dziś je odebralismy), a w Green House butelkę Piotrka, z którą się nie rozstaje. Nie jesteśmy z tego faktu zadowoleni, ale wolimy jednak, żeby pił. Ku uprzejmości Green House wysłany został motocykl taksówka do nas ze zguba. Pan za $3 (tyle kosztuje kurs motocyklem z Green house – motocykle są tańsze niż tuk-tuk), a dla nas to było spać albo nie spać w nocy ?

Kampot, tak często pomijany na rzecz Sihanoukville, zrobił na mnie ogromne wrażenie. Czysto, a choć turystycznie, to nie widać tych turystów aż tak często, z pysznym jedzeniem, ciekawymi miejscami. Łatwo się tu wszędzie dostać spacerem, tuk-tukiem czy motocyklem. Polecam!

K.